Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

do czterdziestu tysięcy nieprzyjaciół miało paść w tej bitwie. To pewna, że po bitwie rzucono cały stos chorągwi pod nogi księcia — i że istotnie był to wielki szturm ostatni, po którym nadeszły jeszcze cięższe czasy wkopywania się w wały, porywania wozów, bezprzestannej strzelaniny, nędzy i głodu.
Niestrudzony Jeremi, natychmiast po szturmie, prowadził upadających ze znużenia żołnierzy na wycieczkę, która zakończyła się nową klęską nieprzyjaciół — poczem dopiero cisza ukoiła tabór i obóz.
Noc była ciepła, ale chmurna. Cztery czarne postacie posuwały się cicho i ostrożnie ku wschodniemu krańcowi wałów. Byli to: pan Longinus, Zagłoba, Skrzetuski i Wołodyjowski.
— Pistolety dobrze osłoń — szeptał Skrzetuski — żeby proch nie zwilgotniał. Dwie chorągwie będą stały w pogotowiu całą noc. Jeżeli dasz ognia, skoczymy na ratunek.
— Ciemno, choć oko wykol! — szepnął Zagłoba.
— To lepiej — odrzekł pan Longinus.
— Cichono! — przerwał Wołodyjowski — coś słyszę.
— To jakiś konający chrapie — nic to!...
— Byleś się do dębiny dostał...
— O Boże! Boże! — westchnął Zagłoba, trzęsąc się jak w febrze.
— Za trzy godziny będzie dniało.
— To już czas! — rzekł Longinus.
— Czas! czas! — powtórzył Skrzetuski stłumionym głosem. — Idź z Bogiem!
— Z Bogiem! z Bogiem!
— Bądźcie bracia zdrowi, a przebaczcie, jeżelim któremu w czem zawinił.