Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.

bez ruchu, trzymając w jednej ręce pistolet, w drugiej miecz.
Tymczasem jeźdźcy zbliżyli się jeszcze bardziej i nakoniec zrównali się z nim zupełnie. Było tak ciemno, że nie mógł ich porachować, ale słyszał każde słowo rozmowy.
— Im ciężko, ale i nam ciężko — mówił senny jakiś głos. — A ile to dobrych mołojców ziemię gryzie!
— Hospody! — rzekł drugi głos. — Mówią, że korol niedaleko — co z nami będzie?
— Chan rozgniewał się na naszego bat’ka, a Tatary grożą, że nas w łyka wezmą, jeżeli nie będzie kogo.
— I na pastwiskach się z naszymi biją. Bat’ko zakazał chodzić do kosza, bo kto tam pójdzie, przepadnie.
— Mówią, że między bazarnikami są przebrane Lachy. Bodaj tej wojny nie bywało!
— Gorzej nam teraz, niż przedtem.
— Korol niedaleko z lacką potęgą — to najgorzej!
— Hej, na Siczy tyby teraz spał, a tu tłucz się po ciemku, jak siromacha.
— Muszą tu się i siromachy włóczyć, bo konie chrapią.
Głosy oddalały się stopniowo — i nakoniec znikły. Pan Longinus podniósł się i szedł dalej.
Deszcz, tak drobny jak mgła, począł mżeć. Zrobiło się jeszcze ciemniej.
Po lewej stronie pana Longina, zabłysło w odległości dwóch stai małe światełko, potem drugie i trzecie, dziesiąte. Teraz był już pewny, że znajduje się na linii taboru.
Światła były rzadkie i mdłe — widać spali tam