Pan Wołodyjowski i Zagłoba stali następnego rana na wałach, między żołnierstwem, spoglądając pilno ku taborowi, od strony którego zbliżały się masy chłopstwa. Skrzetuski był na radzie u księcia, oni zaś, korzystając z chwili spokoju, rozmawiali o dniu wczorajszym i o tym ruchu w taborze nieprzyjacielskim.
— Nic nam to dobrego nie wróży — rzekł Zagłoba, ukazując na czarne masy, idące nakształt olbrzymiej chmury. — Pewno do szturmu znów ruszą, a tu już ręce nie chcą chodzić w stawach.
— Gdzieby tam zaś miał być szturm, przy dniu jasnym, o tej porze — rzekł mały rycerz. — Nie uczynią nic więcej, jeno zajmą nasz wczorajszy wał i znów wkopywać się będą do nowego i strzelać przytem od rana do wieczora.
— Możnaby ich dobrze z armat przepłoszyć.
Wołodyjowski zniżył głos.
— Prochów skąpo — rzekł. — Przy takim ekspensie podobno już i na sześć dni nie starczy. Ale w tym czasie pewnie król nadciągnie.
— Niechże się już dzieje co chce. Aby nasz pan Longin, niebożątko, przedostał się szczęśliwie. Przez całą