go prędzej spotkało, co ma spotkać, lub padnie wśród tych trzcin i utopi się.
Owe bagienko i ujście rzeki wydawało mu się portem zbawienia, choć poprawdzie zaczynały się tam nowe trudności i niebezpieczeństwa.
Bronił się gorączce i szedł, coraz mniej zachowując ostrożności. W jej szumie słyszał Skrzetuski głosy ludzkie, rozmowy; zdawało mu się, że to o nim tak rozprawia ten staw. Dojdzie-li do bagienka, czy nie dojdzie; wylezie, czy nie wylezie? Komary śpiewały nad nim cienkimi głosami coraz żałośniej. Woda stawała się głębsza — wkrótce doszła mu do pasa, a potem do piersi. Więc pomyślał, że jeśli płynąć przyjdzie, to się w tej zbitej tkaninie zaplącze i utonie.
I znowu porwała go niepowstrzymana, nieprzeparta chęć wezwania Wołodyjowskiego; i już ręce złożył koło ust, by zakrzyknąć:
— Michale! Michale!
Na szczęście, jakaś miłosierna trzcina uderzyła go zroszoną, mokrą kiścią w twarz. Oprzytomniał — i ujrzał przed sobą, ale nieco ku prawej stronie, mdłe światełko.
Teraz patrzył już ciągle w to światło i czas jakiś szedł wytrwale ku niemu.
Nagle zatrzymał się, spostrzegłszy pas czystej wody, lecącej w poprzek. Odetchnął. Była to rzeka, a po obu jej stronach bagienko.
— To już przestanę krążyć brzegiem i zapuszczę się w ten klin — pomyślał.
Z obu stron klinu ciągnęły się dwie smugi trzcin — rycerz zapuścił się tą, do której doszedł. Po chwili poznał, że jest na dobrej drodze. Obejrzał się: staw był
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.