tenby sądził, że to leży trup, który wyrzuciła woda. Mijały godziny, on spał ciągle. Słońce dobiegło zenitu i poczęło schodzić na drugą stronę nieba, on spał jeszcze. Rozbudził go dopiero kwik przeraźliwy koni, gryzących się na łące, i głośne wołanie koniuchów, smagających batami tabunne ogiery.
Przetarł oczy; spojrzał, przypomniał sobie gdzie jest. Spojrzał w górę: na czerwonem od niedogasłych blasków zachodu niebie migotały gwiazdy — przespał cały dzień.
Skrzetuski nie czuł się wypoczętym, ani silniejszym, owszem, bolały go wszystkie kości. Lecz pomyślał, że właśnie nowy trud przywróci mu rzeźkość ciała — i spuściwszy nogi w wodę, bezzwłocznie ruszył w dalszą drogę.
Szedł teraz tuż przy trzcinach, czystą wodą, by szelestem nie zwrócić uwagi pasących na brzegach koniuchów. Ostatnie blaski zgasły i było dość ciemno, bo księżyc jeszcze się nie ukazał z poza lasów. Woda była tak głęboka, że Skrzetuski tracił miejscami grunt pod nogami i musiał płynąć, co przychodziło mu ciężko, bo był w ubraniu i płynął pod bieg, który jakkolwiek leniwy, pchał go jednak nazad ku stawom. Ale za to najbystrzejsze oczy tatarskie nie mogły dostrzedz tej głowy, posuwającej się wzdłuż ciemnej ściany trzcin. Posuwał się więc dość śmiało, chwilami płynąc, a po większej części brodząc po pas i po pachy, aż wreszcie dotarł do miejsca, z którego oczy jego ujrzały po obu stronach rzeki tysiące i tysiące świateł.
— To tabory — pomyślał — teraz Boże dopomóż!
I słuchał.
Gwar zmieszanych głosów dochodził do jego uszu.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.