— Tom ja ze Zbaraża wyszedł? — pyta rycerz.
— Tak jest, mój jegomość... Nikt tego dokazać nie mógł, czego jegomość dokazał, i z jegomościnej przyczyny król na ratunek poszedł.
— Pan Podbipięta przedemną próbował, ale zginął...
— O dla Boga! Pan Podbipięta zginął? Taki hojny pan i cnotliwy!... Aż mi dech zaparło... Zali oni takiemu mocarzowi mogli dać rady...
— Z łuków go ustrzelili...
— A pan Wołodyjowski i pan Zagłoba?
— Zdrowi byli, jakem wychodził.
— To chwała Bogu. Wielcy to jegomości przyjaciele... Jeno mi ksiądz mówić zakazał...
Rzędzian umilkł i przez czas jakiś pracował głową. Zamyślenie odbiło się wyraźnie na jego pucołowatem obliczu. Po chwili ozwał się:
— Jegomość?
— A czego?
— A co też się z fortuną pana Podbipięty stanie? Podobno to tam wsiów i wszelkiej dobroci bez liku... Zali przyjaciołom czego nie zapisał, bo, jak słyszałem, nie miał rodziny?
Skrzetuski nie odpowiedział nic, więc Rzędzian poznał, że mu nie w smak pytanie i tak znów mówić począł:
— Ale chwalić Boga, że pan Zagłoba i pan Wołodyjowski zdrowi; myślałem, że ich Tatarzy ogarnęli... Siła my biedy razem przeszli... jeno mi ksiądz mówić zakazał... Ej, mój jegomość, myślałem, że już ich nigdy nie zobaczę, bo nas orda tak przycisnęła, że rady nijakiej nie było.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.