— Rety! — wołał Rzędzian. — Pewno jegomość ostatnią parę puścił. Rety, com ja uczynił! lepiej mi było milczeć. O dla Boga! jegomość najdroższy, niechno jegomość przemówi... Dla Boga! słusznie ksiądz zakazywał... jegomość! hej, jegomość!...
— Nic to! — ozwał się wreszcie Skrzetuski. — Gdzie ona jest?
— Chwała Bogu, że jegomość odżył!... Lepiej już nic nie powiem. Jest z panią kasztelanową sandomierską... rychło ich tu patrzeć... Chwała Bogu!... niech-no już jegomość nie umiera... rychło ich tu patrzeć... my do Zamościa uciekli... i tam ksiądz oddał pannę pani Witowskiej... dla przystojności... że to w wojsku swawolnicy bywają... Bohun ją uszanował, ale o przygodę nie trudno... Siła ja miałem kłopotów, tylko żem to żołnierzom mówił: księcia Jeremiego krewna... więc szanowali... Wydałem też na drogę niemało...
Skrzetuski znowu leżał nieruchomie, ale oczy miał otwarte, do pułapu wzniesione, i twarz bardzo poważną — widać modlił się. Gdy skończył, zerwał się, siadł na łożu i rzekł:
— Szaty mi daj — i każ konie kulbaczyć!
— A gdzie to jegomość chce jechać?
— Szaty prędzej daj!
— Jakby jegomość wiedział, że wszelakiego ochędóstwa jest dosyć, bo i król przed odjazdem nadawał i różni panowie nadawali. I trzy koniki bardzo foremne w stajni... Żebym to choć jednego takiego miał... ale lepiej jeszcze jegomości poleżeć i wypocząć, bo siły w jegomości żadnej niema.
— Nic mi nie jest. Na konia mogę siadać. Na Boga żywego, pośpiesz się!
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/211
Ta strona została uwierzytelniona.