— Właśniem na koń siadał, by jechać naprzeciw pani sandomierskiej — rzekł Skrzetuski — jedźmy, jedźmy, bo rozum stracę.
— Hajda, mości panowie! Jedźmy z nim razem. Czasu nie tracić! Hajda!
— Pani sandomierska nie musi być daleko — rzekł ksiądz.
— Jazda! — dodał pan Michał.
Ale Skrzetuski już był za drzwiami i skoczył na konia tak lekko, jakby nie dopiero co z łoża boleści powstawał. Rzędzian trzymał się jego boku, bo wolał z księdzem sam na sam nie zostawać. Pan Michał i Zagłoba przyłączyli się do nich — i jechali co koń wyskoczy na czele gromady, a cała gromada szlachty i czerwonych dragonów leciała toporowiecką drogą, na kształt kraśnych płatków maku, które wiatr niesie.
— Hajda! — krzyczał Zagłoba, bijąc piętami konia.
I tak lecieli z dziesięć stajań, aż na skręcie gościńca ujrzeli tuż przed sobą szereg wozów i kolasek otoczony przez kilkudziesięciu pajuków; kilku z nich, widząc naprzeciw zbrojnych ludzi, ruszyło zaraz z kopyta, pytać coby byli za jedni.
— Swoi, od królewskiego wojska! — krzyknął pan Zagłoba. — A to kto jedzie?
— Pani kasztelanowa sandomierska! — brzmiała odpowiedź.
Skrzetuskiego tak przybiło wzruszenie, iż sam nie wiedząc co czyni, zsunął się z konia i stanął, chwiejąc się, na boku gościńca. Czapkę zdjął, a po skroniach spływał mu pot obfity i drżał ten rycerz przed szczęściem na całem ciele. Pan Michał zeskoczył również z kulbaki i chwycił w ramiona osłabłego rycerza.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.