Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem, z drugiego boku zachodził wojsku królewskiemu cały tabór kozacki, liczący dwieście tysięcy ludzi, najeżony armatami, ziejący ogniem, naksztalt smoka, wysuwającego powoli z lasów olbrzymie swe kłęby.
Lecz nim wysunął ich ogrom z owej kurzawy, w której zginęły pułki Wiśniowieckiego, poczęli wypadać jeźdźcy, potem ich dziesiątki, potem setki, potem tysiące, potem dziesiątki tysięcy — i pędzić ku wzgórzom, na których stał chan, otoczony przez wyborowe swe gwardye.
Dzikie tłumy uciekały w szalonym popłochu i bezładzie — pułki polskie gnały za nimi.
Tysiące mołojców i Tatarów zasłały pobojowisko, a między nimi leżał rozciągnięty koncerzem na dwoje zakamieniały wróg Lachów, a wierny kozaków sojusznik, dziki i mężny Tuhaj-bej.
Straszliwy książę tryumfował.
Lecz król spostrzegł okiem wodza tryumf książęcy i postanowił zgnieść ordy, nim tabór kozacki nadciągnie.
Ruszyły wszystkie wojska, huknęły wszystkie działa, roznosząc śmierć i zamieszanie; wnet brat chanowy, wspaniały Amurat, padł uderzony kulą w piersi. Zawrzały boleśnie ordy. Przerażony i ranny z samego początku bitwy chan, spojrzał na pole. Zdala, wśród dział i ognia, szedł pan Przyjemski i sam król z rajtaryą, a z boków huczała ziemia pod ciężarem biegnącej do boju jazdy.
Wówczas zadrżał Islam-Girej — i nie dotrzymał pola, i pierzchnął, a za nim pierzchnęły bezładnie wszystkie ordy, i wołosza, i urumbałowie, i konni mołojcy zaporozcy, i Turcy sylistryjscy i poturczeńcy, jak chmura pierzcha przed wichrem.
Uciekających dopędził zrozpaczony Chmielnicki