go w ramiona brać. Łzy rozczulenia płynęły po tych twarzach srogich i pijackich.
— W tobie cała nadzieja, Jędrusiu! — wołał Kokosiński — choć na grochowinach pozwól się przespać, nie wyganiaj!
— Dajcie spokój! — powtarzał Kmicic.
— Nie wyganiaj, i tak nas wygnali, nas szlachtę i familiantów! — wołał żałośnie Uhlik.
— Do stu kaduków! któż was wygania: jedzcie, pijcie, czego u dyabła chcecie?
— Nie przecz Jędrusiu — mówił Ranicki, na którego twarz wystąpiły cętki, jak na skórze rysia — nie przecz Jędrusiu, przepadliśmy z kretesem...
Tu się zaciął, przyłożył palec do czoła, jakby głowę wysilał i nagle rzekł, spojrzawszy baraniemi oczyma na obecnych:
— Chyba, że się fortuna odmieni!
A wszyscy zawrzaśli zaraz chórem;
— Co się nie ma odmienić!
— Jeszcze za swoje zapłacimy.
— I do fortun dojdziem.
— I do godności!
— Bóg niewinnym błogosławi. Dobra nasza, mości panowie!
— Zdrowie wasze! — zawołał Kmicic.
— Święte twoje słowa, Jędrusiu! — odparł Kokosiński, nadstawiając mu swe pucołowate policzki. — Bodaj nam się lepiej działo!
Zdrowia zaczęły krążyć, czupryny dymić. Gadali wszyscy jeden przez drugiego, a każdy siebie tylko słuchał, z wyjątkiem pana Rekucia, bo ten głowę spuścił na piersi i drzemał. Po chwili Kokosiński jął śpiewać: