— O trzy! cztery! pięć dukatów! — wrzeszczał pijany Kmicic.
— Cicho! Chybisz, chybisz!
— Trafię, patrzcie!... at! do tej czaszki, między rogi... raz, dwa...
Wszyscy zwrócili oczy na potężną czaszkę łosią, wiszącą wprost Ranickiego; on zaś wyciągnął rękę. Pistolet chwiał mu się w dłoni.
— Trzy! — wykrzyknął Kmicic.
Strzał huknął, izba napełniła się dymem prochowym.
— Chybił, chybił! ot, gdzie dziura! — wołał Kmicic, wskazując ręką na ciemną ścianę, z której kula odłupała wiór jaśniejszy.
— Do dwóch razy sztuka!
— Nie! dawaj mnie! — wołał Kulwiec.
W tej chwili wpadła na odgłos strzału przerażona czeladź.
— Precz! precz! — krzyknął Kmicic. — Raz! dwa! trzy!...
Znów huknął strzał, tym razem drzazgi posypały się z kości.
— A dajcie i nam pistolety! — zakrzyknęli wszyscy naraz.
I zerwawszy się, poczęli grzmocić pięściami po karkach pachołków, chcąc ich do pośpiechu zachęcić. Nim upłynął kwadrans, cała izba grzmiała wystrzałami. Dym przesłonił światło świec i postacie strzelających. Hukom wystrzałów towarzyszył głos Zenda, który krakał jak kruk, kwilił jak sokół, wył jak wilk, ryczał jak tur. Co chwila przerywał mu świst kul; drzazgi leciały z czaszek, wióry ze ścian i z ram por-