— Miłujeszże mnie?
Otworzyła oczy:
— Jako duszę własną!
— A ja na śmierć i żywot!
I znowu soboli kołpak Kmicica pochylił się nad kunim Oleńki. Sama teraz nie wiedziała, co ją upaja więcej, pocałunki, czy ta jazda zaczarowana?
I lecieli dalej, a ciągle borem, borem! Drzewa uciekały w tył całemi pułkami. Śnieg szumiał, konie parskały, a oni byli szczęśliwi.
— Chciałbym do końca świata tak jechać! — zawołał Kmicic.
— Co my czynimy? to grzech! — szepnęła Oleńka.
— Jaki tam grzech! Daj jeszcze grzeszyć.
— Nie można. Mitruny już niedaleko.
— Daleko czy blisko, wszystko jedno!
I Kmicic podniósł się w saniach, wyciągnął ręce dogóry i począł krzyczeć, jakoby w pełnej piersi radości nie mógł pomieścić:
— Hej — ha! hej — ha!
— Hej! a hop! hoop! ha! — odezwali się towarzysze z tylnych sani.
— Czego waćpanowie tak pokrzykujecie? — pytała panna.
— A ot, tak! z radości! A zakrzyknijno i waćpanna!
— Hej — ha! — rozległ się dźwięczny, cieniutki głosik.
— Mojaż ty królowo! Do nóg ci padnę!
Kompania się będą śmieli.
Po upojeniu ogarnęła ich wesołość szumna, szalona, jako i jazda była szalona. Kmicic począł śpiewać: