Chłopak rzucił szczepek smolnych na węgle, przysypał je pniakami suchego jałowcu i skoczył ku drzwiom.
Jasne płomienie poczęły huczeć i strzelać w kominie. Oleńce stało się zaraz nieco lżej na duszy.
— Może to Pan Bóg jeszcze odmieni! — pomyślała sobie — a może to i nie tak źle było, jak opiekunowie mówili...
I po chwili przeszła do czeladnej siedzieć odwiecznym obyczajem Billewiczowskim ze służbą, prządek pilnować, pieśni pobożne śpiewać.
Po dwóch godzinach wszedł zmarznięty Kostek.
— Znikis jest w sieni! — rzekł. — Pana niemasz jeszcze w Lubiczu.
Panna zerwała się żywo. Włodarz w sieni schylił się jej do nóg.
— A jak tobie zdrowie, jasna dziedziczko?... Bóg daj najlepsze!
Przeszli do izby stołowej; Znikis stanął przy drzwiach.
— Co u was słychać? — pytała panienka.
Chłop kiwnął ręką.
— At! pana niema...
— To wiem, że jest w Upicie. Ale w domu, co się dzieje?
— At!...
— Słuchaj Znikis, mów śmiele, włos ci z głowy nie spadnie. Mówią, że pan dobry, jeno kompania swawolniki?
— Żeby to, jasna panienko, swawolniki!
— Mów szczerze.
— Kiedy, panienko, mnie nie wolno... ja się boję... Mnie zakazali.