wne sztychem zadaną. Piąty zkolei leżał olbrzymi pan Kulwiec-Hippocentaurus z żupanem podartym na piersiach i posiekaną gęstemi razami twarzą. Pan Kmicic przybliżał kaganek do każdej twarzy, a gdy wreszcie szóstemu, Rekuciowi, w oczy zaświecił, zdało mu się, że powieki nieszczęsnego zadrgały trochę od blasku.
Więc postawił na ziemi kaganek i zaczął wstrząsać zlekka rannym.
— Rekuć, Rekuć! — wołał — to ja, Kmicic!...
Za powiekami poczęła drgać i twarz, oczy i usta otwierały się i zamykały naprzemian.
— To ja! — rzekł Kmicic.
Oczy Rekucia otwarły się na chwilę zupełnie — poznał twarz przyjaciela i jęknął zcicha:
— Jędruś!... księdza!...
— Kto was pobił?! — krzyczał Kmicic, chwytając się za włosy.
— Bu-try-my... — ozwał się głos tak cichy, że ledwie dosłyszalny.
Poczem Rekuć wyprężył się, zesztywniał, otwarte oczy stanęły mu w słup — i skonał.
Kmicic poszedł w milczeniu do stołu, postawił na nim kaganek — sam siadł na krześle i począł rękoma wodzić po twarzy, jak człowiek, który ze snu się zbudziwszy, sam nie wie, czy już się rozbudził, czy widzi jeszcze senne obrazy przed oczyma.
Następnie znów spojrzał na leżące w mroku ciała. Zimny pot wystąpił mu na czoło, włosy zjeżyły się na głowie i nagle krzyknął tak strasznie, że aż szyby zadrgały w oknach:
— Bywaj kto żyw! bywaj!...
Żołnierze, którzy roztasowawali się w czeladnej,