— W las uszedł! — zawołał jakiś szlachcic. — Hajże, panowie bracia!
— Milczeć! — huknął potężnym głosem Józwa Butrym. — Panno! — rzekł. — Nie ukrywaj go!... To człek przeklęty!
Oleńka podniosła obie ręce nad głowę:
— Przeklinam go wraz z wami!...
— Amen! — krzyknęła szlachta. — Do zabudowań i w las! Odnajdziem go! Hajże na zbója!
— Hajże! Hajże!
Szczęk szabel i stąpanie rozległo się nanowo. Szlachta wypadła przed ganek i siadała coprędzej na koń. Część jej szukała jeszcze czas jakiś w zabudowaniach, w stajniach, oborach, w odrynie — potem głosy poczęły się oddalać w stronę lasu.
Panna Aleksandra nadsłuchiwała, dopóki zupełnie nie znikły, poczem zapukała gorączkowo do drzwi komnaty, w której ukryła pana Andrzeja.
— Niema już nikogo! wychodź waść!
Pan Kmicic wytoczył się z izby, jak pijany.
— Oleńka! — zaczął.
Ona wstrząsnęła rozpuszczonemi włosami, które pokrywały niby płaszczem jej plecy.
— Nie chcę cię widzieć, znać! Bierz konia i uchodź ztąd!...
— Oleńka! — jęknął Kmicic, wyciągając ręce.
— Krew na waćpana ręku, jako na Kainowem! — krzyknęła, odskakując jakby na widok węża. — Precz, na wieki!...