jeszcze z nią wrócić, gdy Terka odsunęła i do izby wpadł nieznany człek, który rzucił się do nóg rycerza.
— Ratunku, jaśnie pułkowniku!... Panna porwana!...
— Jaka panna?
— W Wodoktach...
— Kmicic! — wykrzyknął pan Wołodyjowski.
— Kmicic! — zawołały dziewczęta.
— Kmicic! — powtórzył posłaniec.
— Ktoś ty jest? — pytał pan Wołodyjowski.
— Włódarz z Wodoktów.
— My jego znamy! — rzekła Terka — on dryjakiew dla waszej mości woził.
Wtem zza pieca wylazł rozespany stary Gasztowt, a we drzwiach ukazało się dwóch czeladników pana Wołodyjowskiego, których hałas zwabił do izby.
— Konie siodłać! — krzyknął pan Wołodyjowski. — Jeden niech do Butrymów rusza, drugi konia mnie podaje!
— U Butrymów ja już był — rzekł włódarz — bo tam najbliżej. Oni mnie do waszej miłości przysłali.
— Kiedy panna porwana? — pytał Wołodyjowski.
— Dopieroco... Tam jeszcze czeladź rzną... ja konia dopadł.
Stary Gasztowt przetarł oczy.
— Co? panna porwana?
— Tak jest... Kmicic ją porwał! — rzekł pan Wołodyjowski — Jedziem z pomocą!
To rzekłszy, zwrócił się do posłańca:
— Ruszaj do Domaszewiczów, — rzekł — niech z rusznicami przybywają!
Nuże i wy kozy! — krzyknął nagle stary na