Wtem nadbiegły dwie młodsze panny Pakoszówny, wracające z południowego udoju, każda ze skopkiem w ręku. Ujrzawszy pana Wołodyjowskiego, stanęły jak wryte ze zdziwienia.
— Król, nie król? — rzekła Zonia.
— Wasza miłość jak na wesele! — dodała Maryśka.
— Może z tego i wesele być, — zaśmiał się stary Pakosz — bo do panny naszej jedzie.
Nim stary skończył, napełniony szkopek wyleciał z rąk Marysi i struga mleka polała się aż pod nogi pana Wołodyjowskiego.
— Uważaj na to, co trzymasz! — rzekł gniewliwie Pakosz — ot, koza!
Marysia nie odrzekła nic, podniosła szkopek i odeszła cicho.
Pan Wołodyjowski siadł na koń, za nim uszykowało się dwóch jego czeladniczków i ruszyli trójką ku Wodoktom. Dzień był piękny. Słońce majowe grało na napierśniku i hełmie pana Wołodyjowskiego, tak iż gdy zdaleka migotał między wierzbami, zdawało się, że to drugie słońce posuwa się drogą.
— Ciekaw jestem, czy będę wracał z pierścionkiem, czy arbuzem? — rzekł do siebie rycerz.
— Co wasza miłość mówi? — spytał pachołek Syruć.
— Głupiś!
Pachołek ściągnął napowrót wtył konia, a pan Wołodyjowski mówił dalej:
— Całe szczęście, że to nie pierwszyzna.
Ta myśl dodawała mu nadzwyczajnej otuchy.
Gdy przybył do Wodoktów, panna Aleksandra