— Mości panie! winnam ci wiele, nie zapieram. Żądaj, czego chcesz, wszystkom oddać gotowa, prócz ręki.
Pan Wołodyjowski wstał.
— Waćpanna mnie nie chcesz? hę?
— Nie mogę!
— I to ostatnie słowo waćpanny?
— Ostatnie i nieodwołalne.
— A może jeno pośpiech waćpannie się nie podoba? Dajże mnie nadzieję!
— Nie mogę, nie mogę...
— Niemasz tedy tu dla mnie szczęścia, jako go i gdzieindziej nie było! Moja mościa panno, nie ofiarujże mi zapłaty za usługę, bom nie po nią przyjechał, a żem ręki prosił, to nie za zapłatę, jeno po dobrej woli. Gdybyś mi rzekła, że ją oddajesz, bo musisz, to takżebym nie przyjął. Jak niema woli, to niema i doli. Wzgardziłaś mną... bodaj ci się nikt gorszy nie trafił. Wychodzę z tego domu, jak i wszedłem... jeno że nie powrócę więcej. Za nic mnie tu mają. Niech i tak będzie. Bądźże szczęśliwa choćby z tym samym Kmicicem, boś może właśnie o to gniewna, żem między was szablę włożył. Kiedy on ci lepszy, toś ty istotnie nie dla mnie.
Oleńka chwyciła się rękoma za skronie i powtórzyła kilkakrotnie:
— Boże, Boże, Boże!
Ale ta jej boleść nie przejednała pana Wołodyjowskiego, który skłoniwszy się, wyszedł zły i gniewny; poczem zaraz siadł na koń i odjechał.
— Noga moja więcej tam nie postoi — rzekł głośno.