— Jako żywo, że konia widać bułanego... Ale może być inny.
— Kiedy ja i chód jej poznaję... Już to pan Charłamp z pewnością.
Popędzili obaj konie, a jadący naprzeciw uczynili toż samo i wkrótce pan Wołodyjowski poznał, że to istotnie pan Charłamp nadjeżdża.
Był to porucznik piatyhorskiej chorągwi litewskiego komputu, dawny znajomy pana Wołodyjowskiego, stary żołnierz i dobry. Niegdyś wadzili się mocno z małym rycerzem, ale potem, służąc razem i wojny odbywając, polubili się wzajemnie. Pan Wołodyjowski poskoczył tedy żywo i otworzywszy ręce, wołał:
— Jakże się miewasz, Nosaczu?! Zkądżeś się tu wziął?
Towarzysz, który istotnie na przezwisko Nosacza zasługiwał, bo nos miał potężny, wpadł w objęcia pułkownika i witali się radośnie; poczem odsapnąwszy, rzekł:
— Do ciebiem umyślnie przyjechał z ekspedycyą i z pieniędzmi.
— Z ekspedycyą i z pieniędzmi? A od kogo?
— Od księcia wojewody wileńskiego, naszego hetmana. Przysyła ci list zapowiedni, abyś zaraz zaczął zaciąg czynić i drugi dla pana Kmicica, który też się ma w tej okolicy znajdować.
— I dla pana Kmicica?... Jakże to we dwóch będziem w jednej okolicy zaciągali?
— On ma jechać do Troków, a ty masz zostać w tej okolicy.
— Zkądżeśto wiedział, gdzie mnie szukać?
— Sam pan hetman pilnie o ciebie wypytywał, aż