Kmicic milczał i gryzł wąsy, Wołodyjowski mówił dalej:
— To też Skrzetuskiego Bóg wynagrodził i dziewkę mu oddał. Zaraz po Zbarażu się pobrali i już troje dzieci spłodzili, chociaż on służyć nie przestał. A waszmość, zamieszki czyniąc, pomagałeś tem samem nieprzyjacielowi i małoś żywota nie utracił, nie mówiąc o tem, że przed paru dniami mogłeś pannę na zawsze utracić.
— Jakim sposobem? — rzekł, siadając na łóżku Kmicic — co się z nią działo?
— Nic się nie działo, jeno znalazł się mąż, który ją o rękę prosił i za żonę chciał pojąć.
Kmicic pobladł bardzo, zapadnięte jego oczy poczęły ciskać płomienie. Chciał wstać, zerwał się nawet na chwilę i krzyknął:
— Kto był ten wraży syn? Na żywy Bóg, mów waszmość!
— Ja — rzekł pan Wołodyjowski.
— Waćpan? waćpan? — pytał ze zdumieniem Kmicic. — Jakto?...
— Tak jest.
— Zdrajco! nie ujdzie ci to!... I ona?... na żywy Bóg, mów już wszystko!... ona cię przyjęła?
— Odpaliła z miejsca i bez namysłu.
Nastała chwila milczenia. Kmicic oddychał ciężko i oczyma wpijał się w Wołodyjowskiego, ten zaś rzekł:
— Czemuto mnie zdrajcą nazywasz? Zalim ci brat, albo swat? Zalim ci wiarę złamał? Zwyciężyłem cię w boju i mogłem czynić, co mi się podobało.
— Postaremu jedenby z nas to krwią zapieczę-