kupy! zdrada!“ — a za nimi ruszyło już kilkuset szlachty z gołemi szablami.
Ale większość niezmierna została na miejscu, a i z tych, co poszli, jaki taki spostrzegłszy, że ich niewiele, poczynał się oglądać i przyzostawać.
A tymczasem drzwi radnego domu otworzyły się znowu i ukazał się w nich pan wojewoda poznański, Krzysztof Opaliński, mając po prawej stronie jenerała Wirtza, po lewej Radziejowskiego. Za nimi szli: Andrzej Karol Grudziński, wojewoda kaliski, Maksymilian Miaskowski, kasztelan krzywiński, Paweł Gębicki, kasztelan międzyrzecki i Andrzej Słupski.
Krzysztof Opaliński trzymał w ręku zwój pergaminowy ze zwieszającemi się pieczęciami; głowę miał podniesioną, ale twarz bladą, a wzrok niepewny, choć widocznie silił się na wesołość. Ogarnął oczyma tłumy i wśród ciszy śmiertelnej począł mówić dobitnym, lubo nieco zachrypłym głosem:
— Mości panowie! W dniu dzisiejszym poddaliśmy się pod protekcyą najjaśniejszego króla szwedzkiego. Vivat Carolus Gustavus rex!
Cisza odpowiedziała wojewodzie; nagle zabrzmiał jakiś pojedyńczy głos:
— Veto!
Wojewoda powlókł oczyma w kierunku tego głosu i odrzekł:
— Nie sejmik tu, więc i veto nie na miejscu. A kto chce wetować, niechajże idzie na armaty szwedzkie ku nam wymierzone, które w godzinę z całego obozu jedno rumowisko uczynić mogą.
Tu umilkł, a po chwili spytał:
— Kto mówił: „veto?“