stanieją i będziemy je na tuziny na jarmarku kupowali.
— Może i mnie zginąć przyjdzie — rzekł pan Michał. — Dość mam tego kołatania się po świecie. Nigdy waściom nie zdołam wypowiedzieć, jak zacna jest i urodziwa panna, ta Billewiczówna. Byłby ją człowiek miłował i hołubił, jakby co najlepszego… Nie! musieli dyabli przynieść tego Kmicica… Chyba on jej coś zadał, nie może inaczej być, bo gdyby nie to, pewnieby mnie nie przepędziła. Ot, patrzcie! Właśnie tam zza górki Wodokty widać, ale w domu niemasz nikogo, bo ona pojechała Bóg wie gdzie… Moje to byłoby schronisko; niechbym był tu żywota dokonał… Niedźwiedź ma swój barłóg, wilk swoję jamę, a ja, ot! jeno tę szkapę i tę kulbakę, na której siedzę…
— To widzę, że cię jak cierń zakłóła? — rzekł pan Zagłoba.
— Pewnie, że jak sobie wspomnę, albo, mimo przejeżdżając, Wodokty zobaczę, to mi jeszcze żal… Chciałem klin klinem wybić i pojechałem do pana Szyllinga, który ma córkę bardzo urodziwą. Raz ją w drodze zdaleka widziałem i okrutnie mi w oko wpadła. Pojechałem tedy — i cóż waćpaństwo powiecie — ojcam w domu nie zastał a panna Kachna myślała, że to nie pan Wołodyjowski, tylko pachołek pana Wołodyjowskiego przyjechał… Takem ten afront wziął do serca, żem się tam więcej nie pokazał.
Zagłoba począł się śmiać.
— Bodajże cię, panie Michale! Cała rzecz w tem, żebyś znalazł żonę tak nikczemnej urody, jak sam jesteś. A gdzie się to ona bestyjka podziała, co to przy księżnie Wiśniowieckiej respektową była, z którąto nieboszczyk