Tymczasem pan Charłamp, spostrzegłszy Wołodyjowskiego, puścił się ku niemu rysią.
— Jak się miewasz Michałku? — zawołał. — Dobrze, żeś przyjechał!
— Lepiej, że ciebie pierwszego spotykam. Oto jest pan Zagłoba, któregoś w Lipkowie poznał, ba, przedtem jeszcze w Siennicy, a to panowie Skrzetuscy, Jan, rotmistrz królewskiej husarskiej chorągwi, zbarażczyk…
— Na Boga! toż ja największego w Polsce rycerza widzę! — zakrzyknął Charłamp. — Czołem, czołem!
— A to Stanisław, rotmistrz kaliski — mówił dalej pan Wołodyjowski — który zpod Ujścia wprost jedzie.
— Zpod Ujścia?… Na okrutną tedy hańbę waćpan patrzyłeś… Wiemy już co się tam stało.
— Właśnie dlatego, że się tam to stało, ja tu przyjechałem w tej nadziei, że tu nic podobnego się nie stanie.
— Możesz waszmość być pewien. Radziwiłł, to nie Opaliński.
— Toż samo wczoraj mówiliśmy w Upicie.
— Witam waszmościów najradośniej imieniem własnem i książęcem. Rad książe wojewoda będzie, gdy takich rycerzy zobaczy, bo mu ich bardzo potrzeba. Chodźcieże do mnie, do cekhauzu, gdzie jest moja kwatera. Pewnie zechcecie się przebrać i posilić, a ja będę wam też towarzyszył bom już musztrę skończył.
To rzekłszy, pan Charłamp skoczył znów do szeregu i zakomenderował krótkim donośnym głosem:
— Lewo! zwrot — w tył!
Kopyta zadźwięczały po bruku. Szereg rozłamał