— Adieu, mon frère.
— Adieu.
Dwaj książęta podali sobie ręce, poczem koniuszy wyszedł śpiesznie, a hetman wielki zwrócił się do przybyłych.
— Wybaczcie waszmościowie, że pozwoliłem czekać, — rzekł niskim, powolnym głosem — ale teraz i uwaga i czas rozerwane na wszystkie strony. Słyszałem już nazwiska waszmościów i ucieszyłem się w duszy, że Bóg w takich chwilach zsyła mi takich rycerzy. Siadajcież mili goście. Który z waszmościów jest pan Jan Skrzetuski?
— Jam jest, do usług waszej książęcej mości — rzekł Jan.
— To waszmość jesteś starostą… bodajże cię… zapomniałem…
— Żadnym starostą nie jestem — odrzekł Jan.
— Jakto? — rzekł książe, marszcząc swe potężne brwi — waści nie dali starostwa za to, coś pod Zbarażem uczynił?
— Nigdym o to nie zabiegał.
— Bo ci powinni byli dać bez starania. Jakto? Co waćpan mówisz? Niczemć nie nagrodzono? Zapomniano zgoła? To mi i dziwno. Ale ba! źle mówię, nie powinno to nikogo dziwić, bo teraz tacy tylko otrzymują nagrody, którzy mają grzbiet wierzbowy, łatwo się gnący. Waszmość nie jesteś starostą, proszę!… Niechże Bogu będą dzięki, żeś tu przyjechał, bo tu nie mamy tak krótkiej pamięci i żadna zasługa nie pozostanie bez nagrody — jako i twoja, mość pułkowniku Wołodyjowski…
— Na nic jeszcze nie zasłużyłem…