czewski nadjeżdża z księdzem Białozorem, archidyakonem wileńskim.
— Zali oni księcia, choć kalwina, odwiedzają?
— Cóż mają czynić; gdy tego potrzeba dla spraw publicznych, muszą ze sobą politykować.
— Ej, rojno też tu! ej, gwarno! — rzekł z radością pan Zagłoba. — Człowiek już zardzewiał na wsi, jak stary klucz w zamku… Tu się lepsze czasy przypomną. Szelmą jestem, jeżeli dzisiaj do jakiej dziewki, gładyszki, w zaloty się nie puszczę!
Dalsze słowa pana Zagłoby przerwali żołnierze, trzymający straż w bramie, którzy wypadłszy z odwachu, stanęli w dwa szeregi na przyjęcie księdza biskupa; on zaś przejechał, czyniąc krzyż ręką na obie strony, błogosławiąc żołnierzy i zebraną wpobliżu szlachtę.
— Polityczny to pan, książe, — rzekł Zagłoba — że tak księdza biskupa honoruje, chociaż sam zwierzchności kościelnej nie uznaje… Dałby Bóg, żeby to był pierwszy krok do nawrócenia.
— E! nie będzie z tego nic. Niemało o to starań czyniła pierwsza jego żona i nic nie wskórała, aż umarła ze zmartwienia… Ale czemuto szkoty z warty nie schodzą? Widać znowu ktoś godny będzie przejeżdżał.
Jakoż w dalekości ukazał się cały orszak zbrojnych żołnierzy.
— To dragony Ganchofa, poznaję; — rzekł Wołodyjowski — ale jakieś karety w środku idą!
Wtem bębny poczęły warczeć.
— Oho! to widać ktoś większy od księdza biskupa żmudzkiego! — zawołał Zagłoba.
— Czekaj waść, już są.