— Dwie karety wpośrodku.
— Tak jest. W pierwszej to pan Korf, wojewoda wendeński.
— Jakże! — zakrzyknął Jan — to znajomy ze Zbaraża...
Jakoż wojewoda poznał ich, a najpierwiej Wołodyjowskiego, którego widocznie częściej widywał; więc przejeżdżając, wychylił się z kolaski i zakrzyknął:
— Witam waszmościów, starzy towarzysze!... Ot, gości wieziem!
W drugiej karecie, z herbami księcia Janusza, zaprzągniętej w cztery białe ogiery, siedziało dwóch panów wspaniałej postaci, ubranych zcudzoziemska, w kapelusze o szerokich koliskach, zpod których jasne pukle peruk spływały im aż na ramiona, na koronkowe, szerokie kołnierze. Jeden, bardzo otyły, nosił spiczastą płową brodę i wąsy rozstrzępione na końcach i podniesione do góry; drugi młodszy, ubrany całkiem czarno, mniej rycerską miał postawę, ale może wyższy jeszcze urząd, gdyż na szyi błyszczał mu złoty łańcuch, zakończony jakimś orderem. Obaj widocznie byli cudzoziemcami, spoglądali bowiem ciekawie na zamek, na ludzi i na ubiory.
— Co za dyabły? — pytał Zagłoba.
— Nie znam ich, nigdy nie widziałem! — odrzekł Wołodyjowski.
Wtem karoca przejechała i poczęła okrążać dziedziniec, by zajechać przed główny korpus zamkowy, dragoni zaś zatrzymali się przed bramą.
Wołodyjowski poznał dowodzącego nimi oficera.
— Tokarzewicz! — zakrzyknął — a bywajno waszmość!