— Możesz, jak mi Bóg miły, powinnaś! — odparł Kmicic. — Patrzaj, że w to uwierzyli i książe hetman i pan Wołodyjowski. Toć wszystkie postępki moje im znane, a uwierzyli… Widzisz!… Czemubyśto ty jedna miała mi nie ufać?
— Bom łzy ludzkie widziała z powodu waćpana wylewane… Bom groby widziała, jeszcze trawą nieporosłe…
— To i porosną, a one łzy sam obetrę.
— Najprzód to waćpan uczyń.
— Daj mi jeno nadzieję, że jak uczynię, to i ciebie odzyszczę… Dobrze ci mówić: „Najprzód to uczyń“. A nuż ja uczynię, a ty za innego przez ten czas pójdziesz? Boże ratuj! Boże uchowaj od takiej rzeczy, bo chybabym oszalał. Na imię Boskie błagam cię, Oleńka, dajże mi pewność, że cię nie utracę, zanim z tamtą waszą szlachtą do zgody przyjdę. Pamiętasz? samaś mi to napisała, a ja on list chowam i jak mi bardzo na duszy ciężko, to go sobie odczytuję. Niczego więcej nie chcę, tylko mi jeszcze powtórz, że czekać będziesz, że za innego nie pójdziesz?
— Waćpan wiesz, że mi wedle testamentu uczynić tego nie wolno. Jeno do klasztoru mogę się schronić.
— O, tobyś mnie uczęstowała! Przez Bóg żywy, daj sobie pokój z klasztorem, bo mnie mrowie na samę myśl przechodzi. Dajże pokój, Oleńka, a nie, to ci tu przy wszystkich do nóg padnę i będę błagał, abyś tego nie czyniła. Pana Wołodyjowskiego odmówiłaś, wiem, bo sam mi o tem powiadał. Onto mnie zachęcał, abym cię dobremi uczynkami zdobył… Ale nacoby się to zdało, gdybyś miała do zakonu wstępować? Powiesz mi, że cnotę dla cnoty trzeba praktykować… a ja ci odpo-