być pewnym — pomyślał posępnie książe. — Wszyscy oni przejdą do wojewody witebskiego i nikt nie zechce się ze mną podzielić...
— Hańbą! — poszepnęło sumienie.
— Litwą — odpowiedziała z drugiej strony pycha.
W komnacie pociemniało, bo na knotach świec osiadły grzyby, jeno przez okna wpływało srebrne światło księżyca. Radziwiłł wpatrzył się w te blaski i zamyślił się głęboko.
Zwolna poczęło się coś mącić w tych blaskach, wstawały jakieś postacie i coraz ich było więcej, aż wkońcu ujrzał książe jakoby wojska idące ku sobie z górnych szlaków szeroką księżycową drogą. Idą pułki pancerne, husarskie i lekkie petyhorskie, las chorągwi płynie nad niemi, a na czele jedzie jakiś człowiek bez hełmu na głowie, widocznie tryumfator wracający po wojnie zwycięskiej. Cisza naokoło, a książe słyszy wyraźnie głos wojska i ludu: „Vivat defensor patriae! vivat defensor patriae!“ Wojska zbliżają się coraz więcej; już twarz wodza można rozpoznać. Buławę trzyma w ręku; z liczby buńczuków można poznać, że to hetman wielki.
— W Imię Ojca i Syna! — woła książe — to Sapieha, to wojewoda witebski! A gdzie ja jestem? i co mnie przeznaczono?
— Hańbę! — szepce sumienie.
— Litwę! — odpowiada pycha.
Książe zaklasnął w dłonie; czuwający w przyległej komnacie Harasimowicz ukazał się natychmiast we drzwiach i zgiął się we dwoje.
— Światła! — rzekł książe.