Pan Andrzej wstał.
— Umiesz bronić przyjaciół: — rzekł książe — mam próbę, że i mnie będziesz umiał bronić i nie odstąpisz nigdy. Jeno Bóg cię stworzył z saletry, nie z mięsa i bacz, abyś nie spłonął. Nie mogę ci niczego odmówić. Słuchajże mnie: Stankiewicza, Mirskiego i Oskierkę chcę Szwedom do Birż odesłać; niechże Skrzetuscy dwaj i Wołodyjowski idą z nimi. Głów im tam nie pourywają, a że czas wojny w spokoju posiedzą, to lepiej.
— Dziękuję waszej ks. mości, ojcu mojemu! — zakrzyknął pan Andrzej.
— Powoli… — rzekł książe. — Uszanowałem twoję przysięgę, aż nadto, teraz ty uszanuj moję… Temu staremu szlachcicowi… zapomniałem jak mu na przezwisko… temu ryczącemu dyabłu, który tu ze Skrzetuskimi przybył, zapisałem śmierć w duszy. Onto pierwszy nazwał mnie zdrajcą, on o wzięcie korupcyi posądził, on podniecił innych, bo może nie przyszłoby do tego oporu, gdyby nie jego zuchwalstwo! (Tu książe uderzył pięścią w stół). Pierwiej śmierci, pierwiej końca światabym się spodziewał, niż żeby kto mnie, Radziwiłłowi, śmiał do oczu zakrzyknąć: „zdrajca!“ Do oczu, wobec ludzi! Niema takiej śmierci, niema takich mąk, którychby dość było za taką zbrodnię. Nie proś mnie o niego, bo to na nic.
Ale pan Andrzej niełatwo się zrażał, gdy sobie coś przedsięwziął. Jeno nie gniewał się już, ani wybuchał. Owszem, chwyciwszy nanowo rękę hetmańską, począł okrywać ją pocałunkami i prosić tak serdecznie, jak tylko sam umiał.