blaski na grupy żołnierzy konnych i pieszych rozmaitej broni. Cały dziedziniec zatłoczony był wojskiem. Gotowano się widocznie do pochodu, bo wszędy znać było ruch wielki. Tu i owdzie w ciemnościach majaczyły włócznie i rury muszkietów, kopyta końskie szczękały po bruku; pojedyńczy jeźdzcy przebiegali pomiędzy chorągwiami; zapewne byli to oficerowie rozwożący rozkazy.
Kowalski zatrzymał konwój i więźniów przed ogromnym wozem drabiniastym, zaprzężonym we cztery konie.
— Siadajcie waszmościowie! — rzekł.
— Tu już ktoś siedzi — rzekł, gramoląc się Zagłoba. — A nasze łuby?
— Łuby są pod słomą — odrzekł Kowalski — prędzej! prędzej!
— A kto tu siedzi? — pytał Zagłoba, wpatrując się w ciemne postacie, wyciągnięte na słomie.
— Mirski, Stankiewicz, Oskierka! — ozwały się głosy.
— Wołodyjowski, Jan Skrzetuski, Stanisław Skrzetuski, Zagłoba! — odpowiedzieli nasi rycerze.
— Czołem, czołem!
— Czołem! W zacnej kompanii pojedziem. A gdzie nas wiozą, nie wiecie waszmościowie?
— Jedziecie waszmościowie do Birż! — rzekł Kowalski.
To powiedziawszy, dał rozkaz. Konwój pięćdziesięciu dragonów otoczył wóz i ruszyli.
Więźniowie poczęli rozmawiać zcicha:
— Szwedom nas wydadzą! — rzekł Mirski. — Tegom się spodziewał.