sobą. — Pewnie chce obaczyć, czy jakiej karczmy niema blisko. Czasby już koniom popasać, czas!
Tymczasem upłynęło pół godziny, godzina, dwie, a pan Kowalski ciągle widać jechał naprzód, bo go nie było jakoś widać. Konie znużyły się bardzo, zwłaszcza przy wozie i poczęły się wlec wolno. Gwiazdy schodziły z nieba.
— Skoczno który do komendanta — rzekł wachmistrz — powiedz mu, że szkapy ledwie nogi ciągną, a wozowe ustały.
Jeden z żołnierzy wyruszył naprzód, ale po godzinie wrócił sam.
— Komendanta ani śladu, ani popiołu — rzekł. — Musiał z milę naprzód wyjechać.
Żołnierze poczęli mruczeć z nieukontentowaniem.
— Dobrze mu, bo się przez dzień wyspał i teraz na wozie, a ty się człeku kołacz po nocy ostatnim tchem końskim i swoim.
— Toć tu karczma o dwie staje — mówił ten sam żołnierz, który jeździł naprzód — myślałem, że go tam znajdę, ale gdzie tam!… Słuchałem, czy konia nie usłyszę… Nic nie słychać. Dyabli wiedzą, gdzie zajechał.
— Staniem tam i tak! — rzekł wachmistrz. — Trzeba szkapom wytchnąć.
Jakoż zatrzymali wóz przed karczemką. Żołnierze pozłazili z koni i jedni poszli kołatać do drzwi, drudzy odpasywali wiązki siana, wiszące za kulbakami, aby konie choć z rąk pokarmić.
Jeńcy na wozie rozbudzili się, gdy ruch wozu ustał.
— A gdzieto jedziemy? — pytał stary pan Stankiewicz.