wozu i wybałuszali oczy na widok swego komendanta, przybranego w wielblądzią burkę, w rysi kołpaczek i uśpionego głęboko.
Wachmistrz począł go szarpać bez ceremonii:
— Panie komendancie! panie komendancie!
— Ja jestem Kowalski… a to pani Kowalska — mruczał pan Roch.
— Panie komendancie, więzień uciekł!
Kowalski siadł na wozie i otworzył oczy.
— Czego?…
— Więzień uciekł, ten gruby szlachcic, który z panem komendantem rozmawiał!
Oficer oprzytomniał.
— Nie może być! — zakrzyknął przerażonym głosem. — Jakto?! Co się stało? Jakim sposobem uciekł?
— W hełmie i w opończy pana komendanta; żołnierze go nie poznali, noc była ciemna.
— Gdzie mój koń? — krzyknął Kowalski.
— Niema konia. Ów szlachcic właśnie na nim uciekł.
— Na moim koniu?
— Tak jest!
Kowalski wziął się za głowę.
— Jezusie Nazareński! Królu żydowski!…
Po chwili krzyknął:
— Dawajcie tego psiawiarę, tego takiego syna, który mu konia podał!
— Panie komendancie! żołnierz nic nie winien. Noc była ciemna, choć w pysk daj, a on zdjął waszej mości hełm i opończę. Przejeżdżał tuż koło mnie i jam nie poznał. Żeby wasza mość nie była siadała na wóz, nie mógłby on tego dokazać.