w swoim własnym hełmie i opończy, ba, na swoim własnym koniu, toż to niesłychana rzecz, która się od początku świata nie zdarzyła!
— Stary lis wyprowadził młodego w pole! — rzekł Mirski.
— Jezus, Marya! toć ja i szabli nie mam! — krzyknął Kowalski.
— Albo się jemu szabla nie przyda? — mówił uśmiechając się Stankiewicz. — Słusznie pan Oskierka mówi: podrwiłeś głową kawalerze. Pistoleciska też musiałeś mieć w olstrach?
— A były… — rzekł, jak nieprzytomny, Kowalski.
Nagle porwał się obu rękoma za głowę:
— I list księcia pana do komendanta birżańskiego! Co ja nieszczęsny teraz uczynię?!… Zginąłem na wieki!… Bogdaj mi kula w łeb!…
— To cię nie minie! — rzekł poważnie Mirski. — Jakżeto nas będziesz teraz do Birż wiózł?… Co się stanie, jeśli ty powiesz, że nas jako więźniów przywozisz, a my, starsi godnością, powiemy, że to ty masz być do lochu wrzucon! Komu, myślisz, dadzą wiarę?… Zali mniemasz, że komendant szwedzki zatrzyma nas, dla tego tylko, że go pan Kowalski o to będzie prosił? Prędzej nam zawierzy i ciebie w podziemiu zamknie.
— Zginąłem! zginąłem! — jęczał Kowalski.
— Głupstwo! — rzekł Wołodyjowski.
— Co robić, panie komendancie? — pytał wachmistrz.
— Ruszaj do wszystkich dyabłów! — krzyknął Kowalski. — Zali ja wiem, co robić?… gdzie jechać?… Bodaj cię pioruny zabiły!