Rzeczywiście, wyrachowanie to było dobre, a jako pierwszy przykład mogli posłużyć dragoni pana Rocha, którzy wszyscy, z wyjątkiem jego samego, przeszli bez wahania do pana Michała. Takich mogło się znaleść w szeregach radziwiłłowskich więcej. Można było przytem przypuszczać, że pierwsze uderzenie na Szwedów wywoła ogólne powstanie w kraju.
Postanowił więc pan Wołodyjowski ruszyć na noc w stronę Poniewieża, zagarnąć jeszcze, co można, szlachty laudańskiej w okolicach Upity i ztamtąd zanurzyć się w puszczę Rogowską, do której, jak się spodziewał, resztki rozbitych opornych chorągwi będą się chroniły. Tymczasem stanął na wypoczynek wedle rzeki Ławeczy, aby ludzi i konie pokrzepić.
Tam stali do nocy, poglądając z gąszczy leszczynowych na wielką drogę, po której ciągnęły corazto nowe gromady chłopstwa, uciekającego w lasy przed spodziewanem najściem szwedzkiem.
Żołnierze, wysyłani na drogę, sprowadzali od czasu do czasu pojedyńczych chłopów, aby zasięgnąć języka o Szwedach, ale niewiele można się było od nich wywiedzieć.
Chłopstwo było przerażone i każdy pojedyńczo powtarzał, że Szwedzi tuż, tuż, ale dokładnych objaśnień nikt nie umiał udzielić.
Gdy ściemniło się zupełnie, pan Wołodyjowski kazał ludziom siadać na koń, lecz zanim ruszyli, do uszu wszystkich doszedł dosyć wyraźnie odgłos dzwonów.
— Coto jest? — pytał Zagłoba — przecie na Anioł Pański zapóźno?
Pan Wołodyjowski słuchał przez chwilę pilno.
— To na trwogę! — rzekł.