ktyki, że kto w pędzie chociaż o mały kamień się potknie, ten łatwo upadnie, a kto upadnie, ten może się więcej nie podnieść i tem snadniej, im przedtem biegł szybcej… Niech Bóg broni ile złego narobili ci ludzie!
— Tyle oni nie zaważą, aby mogli całe przedsięwzięcie waszej ks. mości popsować.
— Choćby nic więcej nie uczynili nad to, że za ich przyczyną defidencye między mną a Pontusem powstały, już szkoda byłaby nieoszacowana. Rzecz się już wyjaśniła, że to byli nie moi ludzie, ale list z pogróżkami, który do mnie Pontus napisał, pozostał i tego listu mu nie daruję!… Jest Pontus szwagrem królewskim, ale to jeszcze wątpliwa, czy moim mógłby zostać i czyby radziwilłowskie progi nie były dla niego za wysokie…
— Wasza ks. mość niech z samym królem, nie z jego sługami traktuje.
— Tak chcę uczynić… I jeśli zgryzoty mnie nie zabiją, nauczę tego Szwedzika modestyi… Jeśli zgryzoty mnie nie zabiją, a bodaj czy się na tem nie skończy, bo mi tu cierniów, ani boleści, nikt nie szczędzi… Ciężko mi! ciężko!… Ktoby uwierzył, żem jest ten sam, który byłem pod Łojowem, pod Rzeczycą, Mozyrzem, Turowem, Kijowem i Beresteczkiem?… Cała Rzeczpospolita patrzyła jeno we mnie i w Wiśniowieckiego, jako w dwa słońca!… Wszystko drżało przed Chmielnickim, a on drżał przede mną. I te same wojska, które w czasach powszechnej klęski od wiktoryi do wiktoryi wiodłem, dziś mnie opuściły i rękę na mnie, jako parrycydowie podnoszą…