— Przecie nie wszyscy, bo są tacy, którzy w waszę ks. mość jeszcze wierzą! — rzekł dość porywczo Kmicic.
— Jeszcze wierzą… póki nie przestaną? — odpowiedział z goryczą Radziwiłł. — Wielka ichmościów łaska!… Dałby Bóg tylko, żebym się nią nie otruł… Sztych za sztychem każdy z was wbija we mnie, choć niejednemu to na myśl nie przychodzi…
— Wasza ks. mość na intencye zważaj, nie na słowa.
— Dziękuję za radę… Odtąd będę pilnie zważał, jaką mi każden giemajna twarz pokazuje… i pilnie zabiegał, aby się wszystkim spodobać…
— Gorzkie to słowa, w. ks. mość.
— A życie słodkie?… Bóg mnie do wielkich rzeczy stworzył, a ja muszę, ot! wykruszać siły w powiatowej wojnie, jaką zaścianek z zaściankiem mógłby prowadzić. Chciałem z monarchami potężnymi się mierzyć, a upadłem tak nisko, że muszę jakiegoś pana Wołodyjowskiego po moich własnych majętnościach łowić. Zamiast świat dziwić moją siłą, dziwię go moją słabością; zamiast za popioły Wilna popiołami Moskwy zapłacić, muszę ci dziękować, żeś Kiejdany szańczykami obsypał… Ciasno mi… i duszę się… nietylko dlatego, że astma mnie dusi… Niemoc mnie zabija… Bezczynność mnie zabija… Ciasno mi i ciężko!… Rozumiesz?…
— Myślałem i ja, że pójdzie inaczej!… — rzekł ponuro Kmicic.
Radziwiłł począł oddychać z wysileniem.
— Przedtem, nim inna mnie korona dojdzie, cierniową mi włożono. Kazałem ministrowi Adersowi