i pana Czarnieckiego i hetmanów koronnych! — rzekł Charłamp.
— Lepiej o tem nie mówić — odpowiedział Ganchoff. — No! mości pułkowniku, wracajże nam zdrowo… promocye cię tu czekają…
— I panna Billewiczówna — dodał Charłamp.
— Waćpanu nic do panny Billewiczówny! — odrzekł szorstko Kmicic.
— Pewnie, że nic, bom już i za stary. Ostatni raz… Czekajcie waszmościowie… kiedyżto było?… Aha! ostatni raz w czasie elekcyi, dziś nam miłościwie panującego, Jana Kazimierza…
— Waszmość od tego język odzwyczaj! — przerwał Ganchoff. — Dziś panuje nam miłościwie Karol Gustaw.
— Prawda… Consuetudo altera natura… Owóż ostatni raz, w czasie elekcyi Jana Kazimierza, naszego ekskróla i w. księcia Litewskiego, okrutniem się zakochał w jednej pannie z fraucymeru księżnej Jeremiowej. Wabnato była bestyjka… Ale com jej chciał w oczy bliżej spojrzeć, to mi pan Wołodyjowski szablę podstawiał. Miałem się z nim bić, tymczasem Bohun wszedł między nas, którego Wołodyjowski jak zająca wypatroszył. Żeby nie to, tylebyście mnie waszmościowie teraz żywego widzieli. Ale wonczas gotów byłem się bić, choćby z dyabłem. Wołodyjowski zresztą, per amicitiam się o nią tylko zastawiał, bo ona była z innym zmówiona, jeszcze gorszym zabijaką… Ej, mówię waściom, myślałem, że uschnę… Ni mi było do jadła, ni do napitku… Dopiero, jak mnie książe nasz z Warszawy aż do Smoleńska posłał, tak i afekt wytrząsłem po drodze. Niemasz, jak podróż na takowe zgryzoty. W pierwszej mili