ogarnął pana Andrzeja. Powtarzał sobie: „Jadę! jadę!“ Wyobraźnia przesuwała mu przed oczyma nieznane kraje i tłum nieznanych twarzy, które miał zobaczyć, a jednocześnie chwytało go także zdziwienie na myśl o tej drodze, jak gdyby przedtem nigdy o niej nie myślał.
— Trzeba siąść na koń i ruszyć, a co się zdarzy, to się zdarzy… Co będzie, to będzie! — myślał sobie.
Teraz jednak, gdy konie parskały już za oknem i godzina odjazdu biła, czuł, że tamto życie będzie obce, a wszystko, z czem się zżył, do czego się wezwyczaił, z czem zrósł mimowoli duszą i sercem, to pozostanie w tym kraju, w tej okolicy, w tem mieście. Dawny Kmicic także zostanie tu, a tam pojedzie jakoby inny człowiek, tak obcy wszystkim, jak i wszyscy mu tam obcy. Trzeba mu tam będzie zacząć zupełnie nowe życie, a Bóg jeden raczy wiedzieć, czy stanie na to ochoty.
Pan Andrzej był znużony na duszy śmiertelnie i dlatego w tej chwili czuł się wobec tych nowych widoków i nowych ludzi bezsilnym… Pomyślał, że tu mu było źle i tam będzie źle, a przynajmniej ciężko bardzo.
Ale czas! czas! Trzeba czapkę na głowę włożyć i jechać!
Zali jednak bez pożegnania?
Możnażto być tak blisko, a potem tak daleko, by słowa nie rzec i odjechać? Ot, do czego doszło! Ale co jej rzec?… Czy pójść i powiedzieć: „Zepsowało się wszystko… Idź waćpanna swoją drogą, ja pójdę swoją!“ Poco, poco to i mówić, gdy bez mówienia tak się stało. Toż on nie jest już jej narzeczonym, jako i ona nie jest i nie będzie jego żoną. Przepadło, zerwało się, co było