i nie wróci i nie zwiąże się nanowo. Szkoda czasu, słów i nowej męki.
— Nie pójdę! — myślał Kmicic.
Lecz z drugiej strony łączy ich jeszcze wola zmarłego. Trzeba wyraźnie i bez gniewu umówić się o wieczne rozstanie i powiedzieć jej: „Waćpanna mnie nie chcesz, więc wracam ci słowo. Uważajmy oboje, jakoby testamentu nie było… i niech każde szuka szczęścia, gdzie może“.
Lecz ona może odpowiedzieć: „Jam to już dawno waćpanu oznajmiła, czemu mi teraz to powtarzasz?“
— Nie pójdę! Niech co chce będzie! — powtórzył sobie Kmicic.
I nacisnąwszy czapkę na głowę, wyszedł ze stancyi na korytarz. Chciał wprost zejść na koń i coprędzej znaleść się za bramą.
Nagle, na korytarzu, jakoby go coś za włosy chwyciło…
Owładnęła go taka chęć widzenia jej, przemówienia do niej, że przestał rozmyślać: czy iść, czy nie iść, przestał rozumować i biegł, a raczej pędził z zamkniętemi oczyma, jakoby się chciał w wodę rzucić.
Przed samemi drzwiami, przed któremi warta już była zdjęta, natknął się na pacholika pana miecznika rosieńskiego.
— Jest pan miecznik w stancyi? — spytał.
— Pan miecznik jest pomiędzy oficerami w cekhauzie.
— A panna?
— Panna jest.
— Ruszaj powiedzieć, że pan Kmicic wyjeżdża w długą drogę i chce pannę widzieć.