ale i sami ciągniemy. Niechaj Chmielnicki przy Ukrainie się ostaje, niech Szwedzi z Brandeburczykiem o Prusy i wielkopolskie kraje się rozprawiają, niech Małopolskę bierze Rakoczy, czy kto bliższy, Litwa musi być dla księcia Janusza, a z jego córką — dla mnie!
Kmicic wstał nagle.
— Dziękuję waszej ks. mości, to tylko chciałem wiedzieć!
— Odchodzisz, panie kawalerze?
— Tak jest.
Książe spojrzał uważniej na Kmicica i w tej chwili dopiero spostrzegł jego bladość i wzburzenie.
— Co ci jest, panie Kmicic? — spytał. — Wyglądasz jak Piotrowin[1]?
— Fatygi z nóg mnie obaliły i w głowie mi się kręci. Żegnam w. ks. mość, przed odjazdem przyjdę się jeszcze pokłonić.
— To się śpiesz, bo ja po południu ruszam także.
— Za godzinę najdalej przybędę.
To rzekłszy Kmicic, skłonił się i wyszedł.
W drugiej izbie pokojowcy podnieśli się na jego widok, ale on przeszedł jak pijany, nikogo nie widząc. Na progu izby chwycił się obu rękoma za głowę i począł powtarzać z jękiem prawie:
— Jezusie Nazareński, królu żydowski! Jezus, Marya, Józef!
Chwiejnym krokiem przeszedł przez podwórzec około warty, złożonej z sześciu halabardników. Za kołowrotem stali jego ludzie, z wachmistrzem Soroką na czele.
— Za mną! — rzekł Kmicic.
I ruszył przez miasto ku oberży.