w niem wodę na pana Andrzeja, a pan Andrzej począł parskać i prychać, jakoby wieloryb, dłońmi przyklepywał mokre włosy, poczem zakrzyknął:
— Jeszcze!
Soroka powtórzył czynność raz drugi i chlustał wodą ze wszystkich sił, jakoby chciał płomień zagasić.
— Dość! — rzekł nakoniec Kmicic. — Pójdź za mną, szaty mi pomożesz wdziać!
I poszli obaj do zajazdu.
W bramie spotkali swoich dwóch ludzi, wyjeżdżających z wjucznemi końmi.
— Wolno przez miasto, za miastem w skok! — powtórzył im na drogę Kmicic.
I wszedł do izby.
W pół godziny później ukazał się znowu całkiem przybrany już, jak do drogi: w wysokie jałowicze bóty i łosiowy kaftan, obciśnięty pasem skórzanym, za który zatknięta była krócica.
Żołnierze zauważyli także, iż zpod kaftana wyglądał mu brzeg drucianej kolczugi, jak gdyby wybierał się na bitwę. Szablę też miał przypiętą wysoko, by łatwiej było chwycić za rękojeść; twarz miał dość spokojną, ale surową i groźną.
Rzuciwszy okiem na żołnierzy, czy gotowi i zbrojni należycie, siadł na koń i cisnąwszy dukata gospodarzowi, wyjechał z zajazdu.
Soroka jechał przy nim, trzej inni z tyłu, prowadząc zapasowego konia. Wkrótce znaleźli się na rynku, napełnionym przez wojska Bogusława. Ruch już był między nimi, bo widocznie przyszły rozkazy, aby się gotowano do drogi. Jazda dociągała popręgów u siodeł