i kiełznała konie, piechota rozbierała muszkiety, stojące w kozłach przed domami, do wozów zakładano konie.
Kmicic obudził się jakoby z zamyślenia.
— Słuchaj stary — rzekł do Soroki — wszakże to od starościńskiego dworu gościniec idzie dalej, nie trzeba wracać przez rynek?
— A gdzie pojedziem, panie pułkowniku?
— Do Dębowej!
— To właśnie z rynku wedle dworu trzeba przejeżdżać. Rynek zostanie za nami.
— Dobrze! — rzekł Kmicic.
Po chwili mruknął sam do siebie półgłosem:
— Ej, Żebyto tamci żyli teraz! Mało ludzi na taką imprezę, mało!
Tymczasem przejechali rynek i poczęli skręcać ku starościńskiemu domowi, który leżał o półtora stai dalej nad drogą.
— Stój! — rzekł nagle Kmicic.
Żołnierze stanęli, on zaś zwrócił się ku nim.
— Gotowiście na śmierć? — spytał krótko.
— Gotowi! — odpowiedzieli chórem orszańscy zabijakowie.
— Leźliśmy Chowańskiemu w gardło i nie zjadł nas… Pamiętacie?
— Pamiętamy!
— Trzeba się dziś ważyć na wielkie rzeczy… Uda się, to miłościwy król nasz panów z was poczyni… Ja w tem!… Nie uda się, pójdziecie na pal!
— Co się nie ma udać! — rzekł Soroka, którego oczy poczęły błyskać, jak u starego wilka.
— Uda się! — powtórzyli trzej inni: Biłous, Zawratyński i Lubieniec.