— Musimy porwać księcia koniuszego! — rzekł Kmicic.
I umilkł, chcąc zbadać wrażenie, jakie szalona myśl uczyni na żołnierzy. A oni umilkli także i patrzyli w niego jak w tęczę, tylko wąsiska ruszały im się i tylko twarze stały się groźne i zbójeckie.
— Pal blisko, nagroda daleko! — rzekł Kmicic.
— Mało nas! — mruknął Zawratyński.
— To gorzej niż z Chowańskim! — dodał Lubieniec.
— Wojska wszystkie w rynku, a we dworze jeno straż i dworzan ze dwudziestu, — rzekł Kmicic — którzy niczego się nie spodziewają, nawet i szabel przy bokach nie mają.
— Wasza miłość swoję głowę stawi, czemu my nie mamy naszych postawić? — odparł Soroka.
— Słuchać! — rzekł Kmicic. — Jeśli chytrością go nie weźmiem, to inaczej wcale nie weźmiem… Słuchać! Ja wejdę do komnat i po chwili wyjdę z księciem… Jeśli książe siądzie na mego konia, tedy ja siądę na drugiego i pojedziem… Jak odjedziemy ze sto albo z półtorasta kroków, tedy go we dwóch porwać pod pachy i w skok, co tchu w koniach!
— Wedle rozkazu! — rzekł Soroka.
— Jeśli nie wyjdziem, — mówił dalej Kmicic — a usłyszycie strzał w komnacie, tedy mi gruchnąć z garłaczy po straży i konia mi podawać, jak tylko wypadnę ze drzwi.
— Tak i będzie! — rzekł Soroka.
— Naprzód! — skomenderował Kmicic.
Ruszyli i w kwadrans później stanęli przed kołowrotem starościńskiego dworu. Przy kołowrocie, po-