— Służę w. ks. mości.
Książe wziął kapelusz i wyszli.
Przed kołowrotem ludzie Kmicicowi trzymali dwa zapasowe, całkiem osiodłane konie, z których jeden istotnie bardzo rasowy, czarny jak kruk, ze strzałką na czole i białą pęciną u nogi włócznej, zarżał lekko na widok swego pana.
— To ten! zgaduję! — rzekł książe Bogusław. — Nie wiem, czy takie dziwo, jakeś mówił, ale istotnie zacny koń.
— A przeprowadzićno go! — krzyknął Kmicic. — Albo nie! czekaj, ja sam siądę!
Żołnierze podali konia i pan Andrzej siadłszy, począł go objeżdżać wedle kołowrotu. Pod biegłym jezdcem koń wydał się jeszcze dwakroć piękniejszy. Śledziona grała w nim, gdy szedł rysią, oczy wypukłe nabrały blasku i zdawało się, że chrapami wyrzuca ogień wewnętrzny, a grzywę wiatr mu rozwiał. Pan Kmicic zataczał koła, zmieniał chody, nakoniec najechał tuż na księcia, tak, że chrapy konia nie były dalej jak o krok od jego twarzy i krzyknął:
— Alt!
Koń wsparł się czterema nogami i stanął jak wryty.
— A co? — rzekł Kmicic.
— Jakto powiadają: oczy i nogi jelenia, chód wilka, chrapy łosia, a pierś niewiasty! — rzekł książe Bogusław — Jest wszystko, co potrzeba. I komendę rozumie niemiecką?
— Bo go objeżdżał mój kawalkator, Zend, który był Kurlandczyk.
— A ścigła szkapa?