— Nie może być! — rzekł Kmicic.
— Chcesz wykupu?
— Nie chcę.
— Pocożeś, u dyabła mnie porwał! Nie rozumiem!
— Siłaby gadać! Dowiesz się wasza ks. mość później.
— A co mamy robić przez drogę, jeśli nie gadać? Przyznaj się, kawalerze, do jednej rzeczy, żeś mnie porwał w chwili cholery i desperacyi… i teraz sam dobrze nie wiesz, co ze mną czynić?
— To moja rzecz! — odpowiedział Kmicic — a czy nie wiem, co czynić, pokaże się niebawem.
Niecierpliwość odbiła się na twarzy księcia Bogusława.
— Niezbyt rozmownyś, panie chorąży orszański, — rzekł — ale odpowiedz mi przynajmniej szczerze na jedno pytanie: zaliś już jechał do mnie na Podlasie z gotowym zamiarem targnięcia się na moję osobę, czyli też później, w ostatniej chwili, przyszło ci to do głowy.
— Na to mogę szczerze waszej ks. mości odpowiedzieć, bo i mnie samego w gębę pali, abym wam powiedział, dlaczego porzuciłem waszę stronę i pókim żyw, póki mi tchu w gardzeli stanie, więcej do niej nie wrócę. Książe wojewoda wileński mnie zwiódł i najprzód na to mnie wyciągnął, żem mu na krucyfiksie zaprzysiągł, jako go nie opuszczę do śmierci…
— A to pięknie dotrzymujesz… Niema co mówić!…
— Tak jest! — zawołał gwałtownie Kmicic. — Jeślim duszę stracił, jeśli muszę być potępiony, to przez was… Ale miłosierdziu boskiemu się oddaję… i wolę