nawego, przesyconego płomieniem dymu, około której skakały iskry tlejącego pod ziemią ogniska.
Zbliżywszy się, ujrzeli żołnierze chatę, studnię i dużą szopę, zbitą z bierwion sosnowych. Konie zmęczone drogą poczęły rżeć — liczne rżenia odpowiedziały im zpod szopy, a jednocześnie przed jezdnymi stanęła jakaś postać ubrana w kożuch, przewrócony wełną na wierzch.
— A siła koni? — spytał człowiek w kożuchu.
— Chłopie! Czyjato smolarnia? — rzekł Soroka.
— Coście wy za jedni? Zkądeście się tu wzięli? — pytał znowu smolarz głosem, w którym widoczny był przestrach i zdziwienie.
— Nie bój się! — odpowiedział Soroka — nie zbóje!
— Jedźcie w swoję drogę, nic tu po was!
— Zamknij pysk i do chaty prowadź, dopóki prosim. A nie widzisz, chamie, że rannego wieziem.
— Coście za jedni?
— Pilnuj, abym ci z rusznicy nie odpowiedział. Lepsi od ciebie, parobku! Prowadź do chaty, a nie, to cię we własnej smole ugotujem.
— Jeden się przed wami nie obronię, ale będzie nas więcej. Gardła wy tu położycie!
— Będzie i nas więcej, prowadź!
— To i chodźcie, nie moja sprawa.
— Co masz jeść dać, to daj — i gorzałki. Pana wieziemy, który zapłaci.
— Byle ztąd żyw wyjechał.
Tak rozmawiając weszli do chaty, w której na kominie palił się ogień, a z garnków postawionych na trzonie, rozchodził się zapach duszonego mięsiwa. Izba