była dość przestronna. Soroka zaraz na wstępie zauważył, iż pod ścianami stało sześć tapczanów, okrytych obficie baraniemi skórami.
— To tu jakaś kompania mieszka — mruknął do towarzyszów. — Podsypać rusznice i czuj duch! Tego chama pilnować, by nie umknął. Niechże dzisiejszej nocy kompania śpi na dworze, bo my z izby nie ustąpim.
— Panowie nie przyjadą dziś — rzekł smolarz.
— To i lepiej, bo nie będziem się o kwaterę spierali, a jutro sobie pojedziem; — odparł Soroka — tymczasem wykiń mięsiwo na misę, bośmy głodni i koniom owsa nie żałuj.
— A zkądby tu owsa wziąć przy smolarni, wielmożny panie żołnierzu?
— Słyszeliśmy konie pod szopą, to musi być i owies; smołą ich nie żywisz.
— To nie moje konie.
— Czy twoje, czy nie twoje, jeść muszą, jako i nasze. Żywo, chłopie! żywo! jeśli ci skóra miła.
Smolarz nie odrzekł nic. A tymczasem żołnierze złożyli śpiącego pana Andrzeja na tapczanie — poczem sami zasiedli do wieczerzy i jedli chciwie duszone mięsiwo wraz z bigosem, którego obszerny sagan znalazł się na kominie. Były także i jagły, a w komorze, przy izbie, znalazł Soroka spory gąsiorek gorzałki.
Jednakże sam zlekka się tylko zakropił i żołnierzom pić nie dał, ba postanowił mieć się przez noc na baczności. Ta opróżniona chata z tapczanami na sześciu mężów i z szopą, w której rżało stado koni, wydała mu się dziwną i podejrzaną. Sądził poprostu, że to jest schronisko zbójeckie, tembardziej, że w tej samej ko-