tracił, myśląc o tem — wszystkiego się bowiem na tym świecie spodziewał, tylko nie tego, by znalazł się ktoś taki, ktoby po panu Kmicicu przejechał.
— Zali skończyło się już nasze szczęście? — mruczał do siebie, rozglądając się ze zdumieniem dokoła.
Więc choć dawniej, bywało, szedł z zamkniętemi oczyma za panem Kmicicem na kwatery Chowańskiego, otoczone ośmdziesięciotysiączną armią, teraz na wspomnienie tego długowłosego księcia z panieńskiemi oczyma i różową twarzą, ogarniał go zabobonny przestrach. I sam nie wiedział co czynić. Przerażała go myśl, że jutro lub pojutrze trzeba będzie zjechać na bite trakty, na których może ich spotkać sam straszliwy książe lub jego pogoń. Dlategoto właśnie zjechał z drogi w głębokie lasy — a obecnie pragnął zostać w onej leśnej chacie, pókiby się nie zmyliły i nie znużyły pogonie.
Lecz że i to schronisko z innych powodów nie wydawało mu się bezpiecznem, chciał wiedzieć czego się trzymać i w tym celu kazał żołnierzom strażować przy drzwiach i oknach chaty, a sam rzekł do smolarza:
— Weź chłopie latarnię i chodź ze mną.
— Chyba łuczywem wielmożnemu panu zaświecę, bo niemasz latarni.
— To świeć łuczywem; spalisz szopę i konie, wszystko mi jedno!
Na takie dictum, latarnia znalazła się zaraz w komorze. Soroka kazał chłopu iść naprzód, sam zaś szedł za nim z pistoletem w garści.
— Kto tu mieszka w tej chacie? — pytał po drodze.
— Panowie mieszkają.