strażujący zmienili się o północku, sam zaś rzucił się na tapczan obok Kmicica.
W chacie uczyniło się cicho, jeno świerszcze rozpoczęły zwykłą muzykę, w przyległej komórce myszy chrobotały w nagromadzonych tam rupieciach, od czasu do czasu zaś chory budził się i marzył widocznie gorączkowo, bo do uszu Soroki dolatywały bezładne jego słowa:
— Miłościwy królu, odpuść… Tamci zdrajcy… Wszystkie ich sekreta powiem… Rzeczpospolita sukno czerwone… Dobrze, mam cię, mości książe… Trzymaj!… Miłościwy królu!… Tędy, bo tam zdrada.
Soroka podnosił się na tapczanie i słuchał, lecz chory zakrzyknąwszy raz i drugi, zasypiał, a potem znów budził się i wołał:
— Oleńka, Oleńka, nie gniewaj się!…
Dopiero koło północy uspokoił się zupełnie i zasnął na dobre. Soroka też począł drzemać, ale wnet zbudziło go ciche pukanie do drzwi chaty.
Czujny żołnierz otworzył oczy natychmiast i zerwawszy się na równe nogi, wyszedł z chaty.
— A co tam? — spytał.
— Panie wachmistrzu, smolarz uciekł.
— Do stu dyabłów! wnet on nam tu zbójów naprowadzi. A kto jego pilnował?
— Biłous.
— Poszedłem z nim konie nasze poić — rzekł, tłómacząc się, Biłous. — Kazałem mu wiadro ciągnąć, a sam szkapy trzymałem…
— I co? w studnię skoczył?
— Nie, panie wachmistrzu, jeno między pnie, co ich wedle studni siła leży naciętych i w karczowe doły.