— Jużci nie zbóje.
— Zpod jakiej chorągwi?
— A cóżeśto hetman? Nie tobie się będziem sprawiali.
— Postaremu, wilcy tu was ogryzą.
— A was kruki zdziobią.
— Gadajcie, czego chcecie, do stu dyabłów! Pocoście do naszej chaty wleźli?
— A chodźno sam! Nie będziesz z haszczów gardła darł. Bliżej! bliżej!
— Na parol?
— Parol dla rycerstwa, nie dla zbójów. Chcesz wierz, nie chcesz — nie wierz!
— We dwóch możnali?
— Można!
Po chwili z zarośli, odległych na sto kroków, wynurzyło się dwóch ludzi wysokich i pleczystych. Jeden nieco pochylony, musiał być człekiem wiekowym, drugi szedł prosto, jeno szyję wyciągał ciekawie ku chacie; obaj mieli na sobie półkożuszki oszyte szarem suknem, jakie nosiła pomniejsza szlachta, wysokie jałowicze bóty i kapuzy futrzane, naciśnięte na oczy.
— Kiej dyabeł! — mruknął Kmicic, przypatrując się pilnie dwom mężom.
— Panie pułkowniku, — zawołał Soroka — cud chyba, ale to nasi ludzie!
Tamci tymczasem zbliżyli się o kilka kroków, ale nie mogli rozpoznać stojących przy chacie, bo ich zakrywały konie.
Nagle Kmicic wysunął się naprzód.
Wszelako nadchodzący nie poznali go, bo twarz